Po chwili zbiegu trasa odbiła w prawo. Rozpoczęło się bardzo długie podejście na Jedlo. W głowie znów zacząłem kalkulować. Ile już przebiegłem, w jakim czasie i co jeszcze przede mną. Perspektywa finiszu była wciąż bardzo odległa, ale skoro i tak musiałem jakoś wrócić do samochodu nie pozostało nic innego jak napierać dalej. Bardzo strome, wytyczone z dala od wszelkich ścieżek, pokonywane w pełnym słońcu podejście skutecznie wyssało ze mnie resztkę sił. Zrobiłem sobie chwilę przerwy i powlokłem się w dół. Później, już szlakiem, znów w górę. Gdy dotarłem do wieży obserwacyjnej czułem, że nie jest najlepiej. Żar lał się z nieba, mięśnie nóg już ledwo pracowały, a na dokładkę pojawił się lekki ból w kolanie. W marszu uzupełniłem cukry i płyny. Psycha trochę się poprawiła i znów zacząłem liczyć czas i kilometry. W chwili gdy dotarłem do potoku byłem już gotowy na dalszą walkę. Z początku omijałem wodę, ale już po kilkudziesięciu metrach przestałem szukać obejść i ruszyłem nurtem rzeczki. Zimna woda pozwoliła schłodzić organizm i co dla mnie najważniejsze bolące kolano. Na koniec tego odcinka organizatorzy dołożyli jeszcze kilka metrów w pionie, zakończonych wspinaczką po niewielkiej skałce. Po chwili wybiegłem z lasu prosto na drugi punkt żywieniowy. Uzupełniłem zapasy, przekąsiłem coś dobrego i powoli, ale równo ruszyłem dalej. Od tego miejsca szedłem razem z Mirkiem. Co jakiś czas zmienialiśmy się na prowadzeniu, wzajemnie się motywując. Dzięki takiej współpracy jakoś pokonaliśmy ostatni, niecywilizowany fragment i dotarliśmy do czerwonego szlaku. Od tego momentu było już dużo łatwiej. Mimo zmęczenia po około 6 godzinach od startu byliśmy na Małej Babiej Górze. Wycieńczony usiadłem wśród kosówek, wciągnąłem mus owocowy dla niemowląt i przez chwilę cieszyłem się widokami.
Przebrałem się, zjadłem posiłek regeneracyjny i wsiedliśmy w samochód. To był koniec przygody. Na szczęście zakwasy pozwoliły pamiętać o niej dużo dłużej.