25 kwiecień 2011
Przed północą docieramy do Kęt. Tutaj spotykamy się z pozostałymi członkami wyjazdu: Markiem i Michałem. Przepakowujemy graty i ruszamy w drogę. Przed nami jest niecałe 1500 km do przejechania.
26 kwiecień 2011
Około 15:00 docieramy do stolicy światowego alpinizmu – Chamonix. Miejscowość jest bardzo urokliwa, ale nasze spojrzenia odruchowo kierujemy dużo ponad kamienice. Ogromny masyw Mont Blanc wzbudza szacunek, wywołuje dreszcz podniecenia i niepewności. W informacji turystycznej dowiadujemy się, że kemping, na którym chcieliśmy spędzić nocleg jest nieczynny, kolejki nie działają, a w biurze żandarmerii utwierdzamy się tylko w przekonaniu, że pogoda raczej nie będzie wymarzona. Po długiej dyskusji i kilkukrotnej zmianie zdań dojeżdżamy do la Maison Neuve, gdzie na parkingu (1230 m n.p.m.) spędzamy noc.
Poranek jest ciepły i słoneczny. Nie spiesząc się jemy śniadanie, pakujemy plecaki i o 9:25 ruszamy w drogę. Podchodzimy nartostradą, więc już po 45 minutach stajemy na Col de Voza (1653 m n.p.m.). W dalszą drogę ruszamy dopiero po 40 minutach. Teraz poruszamy się wzdłuż trasy przejazdu Tramwaju Mont Blanc, który o tej porze roku niestety jeszcze nie kursuje. Idziemy wyjątkowo wolno i do Orlego Gniazda (le Nid d’Aigle 2372 m n.p.m.) docieramy dopiero około 12:30. Na niebie pojawiają się chmury, więc niecierpliwie oczekujemy na chłopaków. Gdy dociera do nas Michał ruszamy dalej. Pierwsze kroki po śniegu są dość przyjemne, nareszcie wchodzimy w wyższe partie gór, ale szybko orientujemy się, że przy panującej temperaturze lepiej trzymać się skał. Prognozy niestety powoli zaczynają się spełniać, więc tylko sprawdzamy czy schron Barague Forestiere des Rognes jest otwarty i napieramy dalej. Chmury gęstnieją coraz bardziej. Szybka analiza sytuacji i po niecałych 100 m przewyższenia decydujemy się zawrócić do baraku. Krótko po dotarciu na miejsce zaczyna padać śnieg, widoczność znacznie spada. Na szczęście mimo tych utrudnień Michał i Marek również bez problemów dochodzą do schronu. Jesteśmy na wysokości 2768 m n.p.m. i pomimo dość wczesnej godziny postanawiamy zostać tutaj do jutra.
28 kwiecień 2011
Na dziś zapowiadane było załamanie pogody. Mimo to poranek jest słoneczny. Szybko przygotowujemy się do wyjścia i po 8:00 ruszamy na szlak. Śnieg jest zmrożony więc idzie się rewelacyjnie. Podchodzimy lekko nachylonym śnieżnym polem i osiągamy ostrze niewielkiej grańki, która wyprowadza nas na lodowiec Tete Rousse. Przechodzimy w poprzek niego i docieramy do schroniska o tej samej nazwie. Chłopaki zostają trochę z tyłu, więc mamy czas się rozejrzeć. Okazuje się, że w schronisku otwarte jest pomieszczenie zimowe. Mamy tez okazję porozmawiać z czwórką Francuzów, którzy dotarli tu przed godziną helikopterem i lada chwila w ten sam sposób wrócą na dół. Nie udaje się nam ustalić co właściwie tu robią, ale za to zdobyliśmy najnowsze prognozy: rano pogodnie, od południa zachmurzenie, opady śniegu i groźba wystąpienia burz. Gdy docierają do nas chłopaki pogoda już powoli zaczyna się psuć. Bierzemy pod uwagę fakt, że kolejny odcinek to najtrudniejszy fragment całej drogi, nie chcemy ryzykować i walczyć „w ścianie” podczas opadów i mimo wczesnej pory decydujemy się kiblować w schronisku (3167 m n.p.m.). Dzień dłuży się niemiłosiernie. Na dodatek nie bardzo możemy gotować, bo mamy dość ograniczone zapasy gazu. W nieskończoność przeglądamy nasze bagaże i wyrzucamy coraz więcej zbędnych rzeczy. Nie ma tego zbyt wiele, ale każdy gram się liczy. W końcu jednak nadchodzi wieczór. Jemy kolację, przygotowujemy herbatę na jutro i kładziemy się spać.
Przez zaparowane okno trudno ocenić pogodę. Leniwe wychodzimy ze śpiworów i zaczynamy szykować się do wyjścia. W tym momencie Marek informuje nas, że jest chory i nie idzie wyżej. Szybko odrzucamy jeszcze jedną linę i około 6:30 wychodzimy na zewnątrz. Jest stosunkowo ciepło, w dolinach wiszą gęste chmury. Szybko ubieramy raki i ruszamy w drogę. Każdy podchodzi swoim tempem i tak docieramy do stalowej poręczówki, która normalnie przecina legendarny Kuluar Roling Stones. Niestety obecnie jest zerwana. Wokół jest cicho i spokojnie, nawet świeży śnieg jest dość stabilny, więc decydujemy się na przejście bez asekuracji. Dzięki temu szybko pokonujemy przeszkodę. Teraz czeka nas już tylko droga w górę. Miejscami mamy do dyspozycji poręczówki, a na pozostałych odcinkach wypatrujemy czerwonych oznakowań. Pomimo wczorajszego opadu bez większych trudności odnajdujemy drogę, choć nie poruszamy się zbyt szybko. Schronisko Gouter osiągamy dopiero grubo po 10:00. Już wtedy prószy śnieg, a widoczność nie jest najlepsza. Robimy krótką przerwę na batona, wiążemy się i po lodowcu ruszamy dalej. Już po kilku minutach marszu spotykamy dwójkę Francuzów, którzy próbowali dziś zdobyć szczyt, ale wycofali się kilkadziesiąt metrów powyżej Vallota. Dla nas była to świetna wiadomość, bo przez większość drogi mogliśmy iść po ich śladach. Dopiero pod sam koniec etapu ślad zaczął zanikać. Trochę się przejaśniło i udało nam się trafić na tyczki. Dopiero na ostatnim podejściu pod schron zaciągnęło się do tego stopnia, że błądziliśmy przez dobre 45 minut. Około 14:40 dotarliśmy w końcu na miejsce (Refuge Bivouac Vallot 4362 m n.p.m.). W środku była trójka Anglików, dwóch Austriaków i dwóch Francuzów. Częstujemy wszystkich żelkami i udostępniamy nasz gaz do zagrzania wody. Nam apetyty dopisują, więc spokojnie gotujemy, szykujemy herbatę na atak szczytowy i w końcu kładziemy się spać. Niestety jest dość chłodno, folie NRC i worki, pod którymi śpią zagraniczne ekipy trzeszczą przy każdym ruchu, więc praktycznie wcale nie śpimy.
Wszyscy budzimy się koło czwartej. Baton, łyk herbaty i próbujemy ubrać buty. Niestety są całkowicie zamarznięte. Rozmrażamy tylko sznurowadła, a resztę lodu próbujemy stopić własnym ciepłem. Kilka razy dowiązujemy buty, wrzucamy do plecaków tylko niezbędne rzeczy (resztę weźmiemy schodząc) i decydujemy się rozpocząć atak. Przed schronem wiążemy się i jako pierwszy zespół zaczynamy podchodzić. Poruszamy się po śnieżnej grani, pokonujemy szczelinę, a grań jest coraz bardziej stroma. Mamy zgrabiałe palce. W końcu wschodzi słońce, niestety nie daje jeszcze upragnionego ciepła. Robimy na szybko kilka zdjęć i napieramy dalej. Niestety z czasem śnieg robi się coraz gorszy aż w końcu oceniamy, że dalsza wspinaczka jest zbyt niebezpieczna. Wysokościomierz wskazuje 4655 m n.p.m. Schodzimy do pierwszego wierzchołka i tam robimy sobie sesję zdjęciową. Austriacy i Francuzi również zawracają, a Anglicy napierają dalej. Po godzinie pokonują kluczowe trudności i zmierzają dalej w stronę szczytu (prawdopodobnie bez trudu osiągnęli wierzchołek). Schodzimy do Vallota, zbieramy graty, wysyłamy SMSy i ruszamy w droga powrotną. Docieramy do Gouter’a i schodzimy dalej. Trafiamy na ślady wzdłuż starych poręczówek (patrząc z dołu, kuluarem na prawo od właściwego szlaku). Ten wariant nie jest zbyt komfortowy ze względu na wszędobylską kruszynę, ale pozwala szybciej stracić wysokość. Około 14:30 jesteśmy w Refuge Tete Rousse. Marek rano tego samego dnia zszedł na dół, wiec my tylko zabieramy depozyt, posilamy się i lecimy dalej. W baraku czekamy chwilę na Michała po czym umawiamy się na parkingu i schodzimy już swoim tempem. Około 17:30 kończymy naszą przygodę z Mont Blanc.
Choć nie udało się nam stanąć na wierzchołku, wyjazd zaliczamy do bardzo udanych. Pomimo, że po raz pierwszy działaliśmy na takich wysokościach, nasze organizmy zniosły to bardzo dobrze, a zastosowana taktyka okazała się odpowiednia. Wreszcie udało się nam ustanowić nowy rekord wysokości i nacieszyć się wspaniałymi widokami. Niestety, nie obyło się bez dość poważnych urazów. Zamarznięte buty i niska temperatura spowodowały odmrożenia palców stóp u dwójki z nas. Co ciekawe Michał zorientował się o tym dopiero na dole, a Szymon w Czechach. Ten fakt tylko potwierdza, że nie ma łatwych gór, a alpinizm zawsze wiąże się z ryzykiem.