Dość łatwo trafiliśmy do biura zawodów, a panująca tam atmosfera powoli pozwalała zapomnieć o licznych wątpliwościach i pytaniach (których jako debiutantom nam nie brakowało). Zarejestrowaliśmy się, odebraliśmy mapę, opisy trasy i poszliśmy do szkoły gdzie znajdowała się baza zawodów. Zjedliśmy ostatni spokojny posiłek, zrobiliśmy ostateczny przepak, zostawiliśmy niepotrzebne rzeczy w szkole i spokojnie udaliśmy się w miejsce startu.
Było ciepło i bezwietrznie, a Limanowa tonęła w świetle zachodzącego słońca, a wokół gromadziło się coraz więcej ludzi. Wszyscy niecierpliwie spoglądali na zegarki. Gdy nareszcie wybiła 18 rozległ się strzał i wszyscy ruszyliśmy. Eskortowani przez policję docieramy do jedynki, perforujemy karty startowe i pędzimy dalej. Z niepewnością spoglądam na ciemne chmury gromadzące się na niebie, ale obawy szybko znikają gdy słyszę brata, który z uśmiechem na twarzy i pewnością w głosie powtarza jak mantrę swoje ulubione: „Przejdzie bokiem!”. Wchodzimy w las gdzie trochę niespodziewanie ścieżka zaczyna zanikać, ale dla nas nie ma to znaczenia bo ścieżką czy nie na górę trzeba wyjść. Stosunkowo szybko stajemy na Łopieniu, a burza zgodnie z prognozą Szymona przechodzi bokiem z tym, że (jak sam dodaje) akurat weszliśmy w ten bok. Do dwójki docieramy przemoczeni i jak na złość akurat teraz musimy przełożyć mapę. Wciskam się pod niewielki daszek i ostrożnie otwieram mapnik. Kilka szybkich ruchów i misja zakończona stuprocentowym sukcesem. Ruszamy dalej. Przecinamy zielony szlak i trochę na wyczucie zaczynamy schodzić. Jak nie trudno przewidzieć w pewnym momencie każdy ma inne wyczucie i wszyscy się zatrzymują. Ktoś obok obiera wariant w dół, a my razem z nim. Szybko schodzimy w dolinę obserwując zachodzące słońce, które niepewnie przebija się przez chmury. Znów pojawia się asfalt, a my od słowa do słowa dochodzimy, że nasi towarzysze nie tylko tak jak my przyjechali z Górnego Śląska, ale wszyscy chodziliśmy do tego samego liceum. W trójce pożeramy bułkę i dalej wędrujemy wspólnie. Czwórkę osiągamy bez problemu choć piekielnie mokra trawa urozmaica marsz. Niewątpliwa atrakcją jest też wędrówka Karpacką Linią Transwersalną. Dla nie wtajemniczonych dodam, że podkłady kolejowe są ułożone w tak dziwacznych odstępach od siebie, że żaden śmiertelnik nie potrafi dopasować do nich kroku. Na dokładkę dalej trasa wiedzie oczywiście torami. W końcu męczarnia się kończy i odbijamy w prawo. Boję się, że możemy nie wytrzymać takiego tempa, wiec żegnamy się z naszymi nowymi znajomymi i trochę zwalniamy. Kolejny raz znikamy w lesie, przez chwilę widać jeszcze światła czołówek wokół, ale powoli jest ich coraz mniej. W pewnym momencie dogania nas samotnie idąca Basia i proponuje wspólną wędrówkę. Chętnie się zgadzamy i najbliższe kilometry pokonujemy w trójkę. W piątce uzupełniamy zapasy wody, przegryzamy batona i pędzimy dalej. Większą część etapu pokonujemy asfaltem, a na samym końcu łapiemy się jakiejś grupki, która na przełaj doprowadza nas do żółtego szlaku. W szóstce odbijamy tylko karty i nie tracąc czasu idziemy szlakiem aż do Kamionki. Tam odbijamy w lewo i o dziwo bez problemu docieramy do mostu i przeprawiamy się przez Rabę. Teraz pozostaje już tylko wdrapać się na grań. Tym razem już bez pomocy innych zespołów wspinamy się po stromym zboczu. Jest 4 rano gdy docieramy do punktu siódmego. Poświęcamy dziesięć minut żeby trochę odpocząć przy ognisku i atakujemy Szczebel. Nasza towarzyszka spotyka znajomego i od ósemki będziemy szli oddzielnie. Do ósemki dochodzimy w blasku wschodzącego słońca. Tu przychodzi czas na dłuższą przerwę i większy posiłek. W końcu ruszamy, bez trudu przedzieramy się do zielonego szlaku. Jest chwila na telefon do domu. Swoje samopoczucie i towarzyszące nam emocje zamykamy w jednym zdaniu: „Idziemy.”. Nie wiemy kiedy gubimy szlak i lądujemy zdecydowanie za blisko Potaczkowej. Na szczęście znów pojawia się pomoc zewnątrz i trafiamy do dziewiątki. Najbliższe dziewięć kilometrów pokonujemy samotnie. Pogoda jest idealna do marszu, a teren w miarę łatwy do nawigacji. Mimo to mamy nie małe problemy z wybraniem właściwej ścieżki, ale wszystko kończy się szczęśliwie. Kolejny raz dolewamy wody do camelbagów i pochłaniamy batona. Dalsza trasa wygląda znośnie. Względnie prosta ścieżka do szlaku. Jednak rzeczywistość okazuje się brutalna i tracimy sporo sił zanim odnajdujemy właściwa drogę. Docieramy do jedenastki. Szałas wygląda bardzo zachęcająco, wiec dajemy się skusić i robimy kolejny dłuższy postój. Miła rozmowa i ciepło ogniska pozwalają minimalnie zregenerować siły fizyczne i postawić na nogi moją zmasakrowaną psychikę. W końcu ruszamy. Rozruszanie obolałych mięśni zajmuje trochę czasu, ale posuwamy się naprzód i to najważniejsze. Pokonujemy Krzystonów i dochodzimy do niebieskiego szlaku, idziemy jeszcze kawałek i odbijamy w prawo w celu trawersowania Mogielicy. Znów wszystko wydaje się logiczne, nawet spotykamy dwójkę kieratowiczów, którzy znikają gdzieś w lesie równie szybko jak się pojawili. My robimy swoje i oczywiście się gubimy. Po kilku nieudanych próbach docieramy do zielonego szlaku. Pocieszamy się nawzajem: „Teraz już będzie prosto.” i kolejny raz nie mamy racji. Jesteśmy gdzieś w lesie i zupełnie tracimy orientacje. Upływa coraz więcej czasu. Nagle kogoś spotykamy. Błądzimy wspólnie. Pojawiają się kolejni uczestnicy i powoli odnajdujemy właściwą drogę. O 17:30 meldujemy się w dwunastce. Decydujemy się nadłożyć drogi, aby dzięki temu uniknąć kolejnych wpadek z nawigacją. Schodzimy do Słopnic Górnych i widząc sporą grupę, która idzie innym wariantem postanawiamy skusić się na nieco krótszą wersję. Od pewnego czasu idziemy znów z Basią, która chciała zrezygnować w poprzednim punkcie, ale namawiamy ja do dalszej wędrówki. Wydaje nam się, ze nad wszystkim panujemy i dla upewnienia się pytamy napotkanych ludzi o szkołę w Słopnicach. Miła Pani wskazuje nam drogę, a my przestajemy kontrolować mapę. Wracamy się nieco. A w myślach powtarzam sobie, że strasznie szybko przeszliśmy ten odcinek. Nagle rozpoznajemy miejsce, w którym jesteśmy. Kolejne kilkadziesiąt minut w plecy i kolejne dodatkowe kilometry za nami. Basia ostatecznie rezygnuje, a Szymon oblicza czas. Wniosek jest jednoznaczny. Trzeba się pospieszyć. W końcu ktoś wskazuje nam najkrótszą drogę do szkoły w Słopnicach Granicach, a my postanawiamy trochę przyspieszyć. Resztkami sil truchtamy aż do trzynastki. Znów dolewamy trochę wody i nie tracąc ani chwili ruszamy dalej. Tym razem lekko na około, bo na kolejne pomyłki nie mamy już sił. Nagle orientujemy się tez, że Szymon dodał o jedna godzinę za dużo i mamy zapas czasu co bardzo nas uspokaja. Powoli człapiemy do mety i robimy to co nie możliwe, czyli źle skręcamy. Ratuje nas tylko fakt, że teraz już wszystkie drogi prowadzą do Limanowej. Po 28 godzinach i 9 minutach marszu docieramy na metę. Jesteśmy zupełnie wykończeni, a nasz ogólny stan określiłbym jako opłakany. Dzwonimy do domu, zjadamy przepyszny posiłek i bardzo powoli dochodzimy do szkoły. Jeszcze tylko kilka meczących czynności takich jak przebranie się, kąpiel i lądujemy w naszych śpiworach. Jesteśmy obolali, ale zasypiamy z uśmiechami i dumą na twarzach i podświadomie czujemy, że wrócimy tu za rok.