W końcu nadszedł dzień startu. Wieczór był bardzo chłodny, ale na szczęście nie padało. Kontrola wyposażenia obowiązkowego, rejestracja i odbiór pakietów startowych zajęły dosłownie kilka minut. Później były długie godziny oczekiwania, najpierw na opóźniającą się odprawę techniczną, a później na start. Wokół panowało lekkie zamieszanie. Wiedzieliśmy już o problemach z odnalezieniem drogi na "dużym bucie", a nasze rozpiski z trasą dopiero były przygotowywane. Mimo to starałem się odpocząć i skoncentrować.
Już na samym początku teren stawał dęba. Zgodnie z planem nie szarżowałem i błotnisty stok pokonywałem szybkim marszem. Od razu zrobiło się cieplej, kurtka wylądowała w plecaku i można było napierać. Myśli gdzieś popłynęły, a nogi same leciały do przodu. Szyndzielnia, siodło pod Klimczokiem i znów ostro pod górę wzdłuż wyciągu. Znajomość trasy pozwalała mi właściwie rozkładać siły i walczyć o cenne minuty. Wreszcie zbieg. Już po kilku krokach zaliczyłem poważny poślizg. Zwiększyłem koncentracje i zbiegałem ile sił. Niestety już w okolicach schroniska na Błatniej poczułem dyskomfort w lewym kolanie. Z doświadczenia po setkach wiedziałem, że może być tylko gorzej, więc dalej biegłem uważniej, ale trzymałem tempo. Nagle dogonił mnie Krzysiek. Był szybki, więc postanowiłem się go trzymać i tak, wspólnie po 2 godzinach byliśmy na pierwszym punkcie żywieniowym w Brennej (15 km). Uzupełniliśmy płyny, przekąsiliśmy coś i pognaliśmy dalej. Po chwili truchciku po płaskim znów pniemy się do góry. Z początku było nieźle, ale w okolicach niebieskiego szlaku zaczęło mnie odcinać. Żołądek się buntował. Wiedziałem, że gdy znowu będzie z górki wszystko się ustabilizuje, wiec gdy tylko pod stopami pojawił się asfalt przyspieszyłem. I w tym momencie zrozumiałem, ze z kolanem, a w sumie wtedy już z dwoma jest bardzo źle. Czujnie zbiegając analizowałem swoje położenie i nim dotarłem do kolejnego punktu (Ustroń Polana, 25 km, 3,5 godziny od startu) zdecydowałem o skróceniu biegu. Na punkcie znowu spotkałem Krzyśka. Okazało się, że też walczy z kontuzją. Wspólnie ruszyliśmy dalej. Teraz tempo znacząco spadło. Na Orłową dotarliśmy jeszcze w dość dobrej formie, ale odcinek do Trzech Kopców okazał się prawdziwą męczarnia. Doładowaliśmy się batonem i dalej kuśtykaliśmy obserwując powoli jaśniejące niebo. Ostre podejście na Salmopol poszło nadspodziewanie gładko. Na przełęczy (40 km – punkt wyboru trasy: 55 czy 85 km) zameldowaliśmy się po 6 godzinach i 15 minutach. Teraz cel był już tylko jeden. Dotrwać do końca, a złamanie 10 godzin stało się celem dodatkowym. Następny wodopój był zlokalizowany zaledwie 8 km dalej. To były kolejne niekończące się kilometry, niestety w sporej części w dół. Kolana totalnie odmówiły mi posłuszeństwa i pokonywanie kolejnych zbiegów wymagało coraz większej walki z samym sobą. Z przełęczy Karkoszczonka (48 km, 8 godzina od startu) aż do Klimczoka było ostro pod górę. Ten odcinek znowu pokonaliśmy nadspodziewanie sprawnie i bezboleśnie. Dalej była już tylko w dół. Myśląc o biegu przed startem marzyłem jak będę pędził co sił i wyprzedzał kolejnych zawodników. Rzeczywistość jak zwykle okazała się zupełnie inna. Z wielkim trudem pokonywałem ostatnie kilometry trasy, a zejście wzdłuż wyciągu na Dębowcu wydawało się nie mieć końca. Wreszcie po 9 godzinach 49 minutach i 59 sekundach (kilkanaście sekund po Krzyśku) przekroczyłem linię mety (Kasia szczęśliwie dotarła do mety po 12:21:02).