Niecały tydzień po spotkaniu byliśmy już w Gdańsku, skąd oficjalnie ruszyła nasza wyprawa. Na samym początku czekało nas jedno z największych wyzwań całego wyjazdu, a mianowicie spakowanie bagaży do Fabii. Na szczęście samochód okazał się wyjątkowo pojemny, więc jakoś udało się wszystko upchać i w końcu ruszyliśmy w stronę granicy. Czas płynął, a dzięki poświęceniu Tomka z każdą chwilą byliśmy coraz bliżej celu. My regularnie przysypialiśmy, podczas gdy nasz kierowca dzielnie walczył ze zmęczeniem. Około 8:30 dotarliśmy do Cortina d’Ampezzo, rozbiliśmy namioty na Campingu Rocchetta i ruszyliśmy w góry.
Col Rosa Na naszą pierwszą wycieczkę wystartowaliśmy spod jeziora Ghedina. Już sama obecność w tym miejscu była ekscytującym doznaniem, a z każdym krokiem rozpościerały się przed nami coraz to piękniejsze widoki. W końcu docieramy pod tablicę, która głosi: Via Ferrata Al Col Rosa. Zakładamy uprzęże, kaski i ruszamy na naszą pierwszą „stalową drogę”. Robi się coraz stromiej, pojawiają się pierwsze liny, a my powoli zdobywamy wysokość aż w końcu osiągamy 2166 m n.p.m. i stajemy na szczycie. Ze wszystkich stron otaczają nas długie doliny, ogromne szczyty, strzeliste turnie i potężne ściany, widoki są niepowtarzalne, wiec aparat pracuje prawie bez przerwy. Z wypiekami na twarzach analizujemy wszelkie widoczne zacięcia, kominki i rysy zadając bez przerwy retoryczne pytania: ciekawe czy tam można się wspinać? Około 17:00 wracamy na kemping. Pierwszy dzień w Cortinie okazał się niezwykle udany i pełen wrażeń, a to dopiero początek. |
Następnego dnia ruszamy w stronę Gruppo del Cistallo. Czteroosobową kanapą, a później najdziwniejszą gondolką świata zdobywamy ponad 1000 metrów przewyższenia. Jesteśmy „lżejsi” o 16 euro, ale za to oszczędzamy mnóstwo sił, a przede wszystkim czasu. Wracając jednak do kolejki. Była dwu osobowa i wyglądała jak cygaro i co najważniejsze bez pomocy obsługi nie dało się z niej wysiąść. Byliśmy pierwszym zespołem, który wyjeżdżał na górę tego dnia, a ponieważ pracownik kolejki jeszcze nikogo się nie spodziewał, Tomek i Michał zostali przeoczeni i pojechali na dół. My mieliśmy już więcej szczęścia i trochę zdezorientowany Włoch otworzył nasz wagonik. Później wycofał kolejkę i pomógł wysiąść uwięzionym. Pod schroniskiem Lorenzi wskakujemy w uprzęże i ruszamy na Via Marino Bianchi i w efekcie po 30 minutach wspinaczki stajemy na 3154 m n.p.m. Z naszej czwórki wyżej był tylko Tomek, a dla pozostałych jest to rekord wysokości. Chwila dla fotoreporterów i ruszamy dalej. Znów dochodzimy do schroniska i dalej wędrujemy Via Ivano Dibona. Niestety około południa powoli zaczyna się chmurzyć. Zwiększamy trochę tempo, ale gdzieś w połowie szlaku dopada nas burza. Na szczęście jesteśmy już poniżej grani i udaje nam się przeczekać opad w bezpiecznym miejscu. Mamy okazję obserwować w jak krótkim czasie pobliski żleb zamienia się w rzekę, a na ścianach tworzą się liczne wodospady. Pół godziny później jest już po wszystkim, więc dalej schodzimy i ostatecznie docieramy do Ospitale. Na kemping wracamy autostopem. Tomek łapie okazję jako pierwszy, bo musi jeszcze wrócić po zostawiony rano, pod kolejką, samochód. Kilka minut później jednocześnie ja z Szymonem i Michał łapiemy okazję. Podczas jazdy zaczyna padać, więc miła Włoszka pokazuje nam gdzie mieszka, ale mimo to jedzie dalej i odwozi nas pod samą recepcję. Jakiś czas później dociera Michał, a Tomka jak nie było tak nie ma. Gdy w końcu wrócił okazało się, że deszcz spowodował osuwisko, które zablokowało drogę. Dosłownie cudem udało mu się przedostać powyżej rzeki błota i kamieni, ale samochodem musiał już wracać na około.
Tym razem rezygnujemy z samochodu. Autostopem dostajemy się na Passo Falzarego i kolejką wyjeżdżamy na 2778 m n.p.m. do schroniska Monte Lagazuoi, skąd rozpościera się niezapomniany widok na Marmoladę. Nie tracąc zbyt dużo czasu ruszamy dalej w stronę naszego celu. Docieramy do schronu Della Chiesa gdzie „wskakujemy” w uprzęże i już kilka minut później wpinamy się w pierwsze stalówki na Via Tomaselli. Po kilkunastu metrach wspinaczki po północnej ścianie wreszcie wychodzimy na niewielkie siodło, trawersujemy płytę i krótką, połogą rysą wychodzimy na Punta Sud di Fanis(2980 m n.p.m.). Wokoło rozpościerają się wspaniałe widoki, które skutecznie zachęcają do dalszej wędrówki i poznawania nowych rejonów. Po krótkim posiłku ruszamy w dół. Zejście ferratą jest stosunkowo łatwe i niezbyt meczące, więc szybko znajdujemy się w dolinie. Poświęcamy trochę czasu na przyjrzenie się z bliska pozostałościom po I Wojnie Światowej, których jest bardzo dużo w całych Dolomitach. Ukoronowaniem całodniowej wycieczki jest przejście rozległą i niezwykle malowniczą doliną, u wylotu której poprowadzona jest króciutka ferrata. Przypomina ona nieco wycieczkę po Słowackim Raju, a najfajniejszym przeżyciem jest przejście za wodospadem.
Gruppo Del Sorapiss
Szybko dotarliśmy do drogi wylotowej, niestety ze złapaniem okazji nie było już tak dobrze. Na domiar złego pogoda powoli zaczęła się psuć. Niebo zasnuło się chmurami i gdy już chcieliśmy zrezygnować, zlitował się nad nami kierowca Toyoty i zabrał nas na Passo Tre Croci. Okazało się również, że gdy wyjechaliśmy wyżej chmury zostały pod nami. Na rozgrzewkę czeka nas spacer pod schronisko leżące w pobliżu jeziora Sorapiss, o niespotykanym kolorze wody. Po krótkiej przerwie jesteśmy już w dalszej drodze. Idziemy dnem doliny polodowcowej i choć (mimo oznaczenia na mapie) lodowca już tam nie ma na skałach wciąż wyraźnie widać ślady jego działalności. Robimy jeszcze krótki postój na przygotowanie sprzętu i ruszamy Via ferrata A. Vandelli, która jest stosunkowo długa, ale za to różnice wysokości dochodzą tylko do 600 m. Warto wspomnieć, że w całej grupie nie ma żadnej ferraty, która wchodziłaby na którykolwiek z głównych wierzchołków, ale mimo to ten rejon jest warty polecenia. Tego dnia najwyższym osiągniętym przez nas punktem jest Croda d. Fogo (niecałe 2600 m n.p.m.), z którego schodzi się prawie 600 m do biwaku E. Comici. Jest wyjątkowo upalnie, wiec kolejne podejście wyciska z nas siódme poty, a długa dolina, którą wędrujemy szybko wysusza nasze camelbagi. Na szczęście w pewnym momencie szlak schodzi do jej dna, gdzie natrafiamy na koryto rzeczne, a kilkanaście metrów niżej na wodę. Uzupełniamy zapasy i powoli wspinamy się na przełęcz skąd, znów w dół, schodzimy po piargach do schroniska San Marco. Z ciekawości Tomek robi rozeznanie cenowe i jak się okazuje, jest jeszcze drożej niż można było się spodziewać. Wycieczkę kończymy ostrym i szybkim zejściem do drogi, gdzie łapiemy okazję i wracamy na kemping.
Pierwszym celem dzisiejszego dnia jest przeprowadzka. Pakujemy nasze graty i ruszamy w kierunku Marmolady. Stosunkowo szybko dojeżdżamy do Malga Ciapela, meldujemy się i rozbijamy namioty. Wszystko idzie sprawnie i około 10:30 jesteśmy już na szlaku. Wędrujemy wzdłuż grani Marmolady, która załamuje się na stronę południową, tworząc ośmiuset metrowe urwisko. Ściana robi na nas ogromne wrażenie i nie mamy wątpliwości dlaczego jest najpopularniejszą i zyskała miano najbardziej wymagającej ściany wspinaczkowej w całych Dolomitach. W schronisku O. Falier uzupełniamy zapasy wody i pniemy się dalej. Po niecałych dwóch godzinach i dwudziestu minutach mamy za sobą 1300 m przewyższenia i stajemy na przełęczy Ombrettola. Po krótkim odpoczynku ruszamy w stronę przełęczy Cirelle i dalej jeszcze kilkaset metrów w dół. Przechodzimy długi trawers i na końcu pokonujemy ostatnie tego dnia podejście. Wychodzimy na Forca Rossa (2486 m n.p.m.), robimy krótką przerwę i zaczynamy schodzić. Pokonujemy Valle di Franzedas i wracamy prosto na kemping.
Il Collaccio
Wracamy do naszych autostopowych podróży i na dodatek dzisiaj sprzyja nam szczęście. Bardzo szybko zatrzymuje się pierwszy samochód, a kierowca zgadza się zabrać całą naszą czwórkę i ekspresowo docieramy do Penia. Czekamy na otwarcie kolejki i pierwszym wagonikiem wyjeżdżamy na Ciampac (bilet kosztuje 6 euro). Podchodzimy kilkadziesiąt metrów, wskakujemy w uprzęże i rozpoczynamy wspinaczkę. O 10:30 stoimy już na szczycie po pokonaniu Ferrata dei Finanzieri. Robimy krótki odpoczynek i po niewielkim posiłku kontynuujemy wycieczkę. Według prognozy po południu można spodziewać się deszczu, więc staramy się sprawnie zejść do doliny. Dopiero na dole zaczynamy odczuwać upał i decydujemy się na dłuższą przerwę. Na koniec przyjemnym „deptakiem” dochodzimy praktycznie pod dolna stację kolejki. Rozdzielamy się na dwa zespoły i liczymy na okazję. Tomek z Michałem już po pół godzinie wsiadają do samochodu, a my niezrażeni łapiemy dalej. Po upływie dwóch godzin zaczynamy się trochę denerwować, gdy nagle ktoś woła nas z drugiej strony drogi. Zdezorientowani odwracamy głowy i widzimy księdza, który jest opiekunem pobliskiej koloni. Gdy tłumaczymy mu gdzie chcemy się dostać, pada niewiarygodna odpowiedź: „Nie wiem gdzie to jest, ale was zawiozę!”. W końcu z pomocą przychodzi atlas samochodowy i już po chwili jesteśmy w drodze. Father Carlo, bo tak się nazywa, podwozi nas prosto do Malga Ciapeli, a my nie wiemy jak mu dziękować. O 15:30 jesteśmy z powrotem w namiocie.
Mimo, że znów na popołudnie zapowiadane są deszcze, decydujemy się zaatakować Pta. Serauta, ale zanim ruszymy w góry, musimy dostac się na Passo di Fedaia. Od 7 próbujemy złapać stopa i niestety, dopiero po godzinie wszyscy wsiadamy do Forda Fusiona. Nie tracąc już więcej cennych minut, podchodzimy pod Via Ferrata Eterna, szykujemy sprzęt i rozpoczynamy „wspinanie”. Droga prowadzi rozległą, połogą płytą o niewiarygodnym tarciu i ciekawej rzeźbie. Miejscami stalówka jest w kiepskim stanie lub w ogóle jej nie ma, co tylko dodaje smaczku wędrówce. Po 140 minutach jesteśmy już na grani. Drastycznie zmienia się charakter wędrówki, teren robi się bardziej eksponowany, skała staje się bardziej krucha, a droga przebiega ciekawymi formacjami. Cały czas przed nami roztacza się widok na lodowiec Marmolady, a połączenie tego wszystkiego daje mnóstwo radości. Około 13, pod schroniskiem Serauta, rozstajemy się z Tomkiem, który postanawia zjechać kolejką, a my ruszamy przez Antermoia na dół. Co ciekawe, wybranego przez nas szlaku, nie ma na wielu mapach, a co gorsze w terenie praktycznie też nie istnieje. Gdy w końcu udaje się nam jakoś pokonać moreny polodowcowe, gubimy się wśród kosodrzewiny. Wiemy, że możemy wpakować się na jakieś urwisko, więc kilkakrotnie zawracamy. W końcu znajdujemy właściwą drogę, która, dla rozrywki, wiedzie starym lawiniskiem. Po dwóch godzinach walki szczęśliwie docieramy do szosy niedaleko miejsca noclegu. Po dotarciu na kemping postraszył nas niewielki deszcz, ale ostatecznie mieliśmy nawet chwilę na opalanie.
Piz Boe
Po raz kolejny zmieniamy miejsce naszego pobytu. Tym razem przenosimy się do Corvary. Miejscowość jest urokliwa, ale kemping nie jest już tak atrakcyjny jak poprzedni. Rozpakowujemy się i przed 11:00 ruszamy na zaplanowaną wycieczkę. Kierujemy się do centrum, skąd wyjeżdżamy, najpierw gondolą, a później krzesełkiem aż na 2541 m n.p.m. Podczas jazdy obserwujemy paralotniarzy szybujących kilkaset metrów nad naszymi głowami. Dalej wędrujemy przyjemnym szlakiem podziwiając księżycowy krajobraz. Powoli zdobywamy wysokość i w końcu osiągamy nasz cel. Niestety Piz Boe jest łatwy do zdobycia praktycznie z każdej strony, a co za tym idzie na szczycie jest stosunkowo tłoczno. Wykorzystujemy słoneczną pogodę i podziwiając widoki robimy dłuższy odpoczynek. W końcu ruszamy w dół. Szlak jest spokojny i szybko tracimy wysokość. Na koniec przechodzimy przez malowniczy rezerwat skał i po 15:00 docieramy na Passo Di Campolongo. Chłopaki szybko łapią stopa, a że samochód jest duży zabieramy się razem z nimi. Robimy małe zakupy i wracamy na kemping. Bierzemy prysznic i zjadamy obiad podczas, którego dochodzi do małego starcia z właścicielem. Ostatecznie pakujemy się i ruszamy w drogę powrotną.