Po dość aktywnie spędzonym sezonie zimowym przyszła deszczowa i ponura wiosna, a wraz z nią miliony obowiązków. Czas płynął nieubłaganie i nawet nie zauważyliśmy, kiedy staliśmy już na placu przed Hotelem Siwy Brzeg. Brak odpowiedniego przygotowania, pogoda jaka panowała przez ostatnie dni i prognozy na najbliższe kilkanaście godzin nie nastrajały optymizmem. Po naszej stronie stało tylko doświadczenie nabyte poprzednim razem. Mieliśmy zaplanowaną i zaznaczoną na mapie trasę oraz mocne postanowienie uważniejszego nawigowania. W mieszanych nastrojach doczekaliśmy się wystrzału startowego i równo o 18-stej ruszyliśmy na trasę. Początek był wyjątkowo prosty. Dotarliśmy na Łysą Górę, gdzie koło górnej stacji kolejki krzesełkowej, po raz pierwszy podbiliśmy karty startowe i nie tracąc czasu zbiegliśmy w dół nartostradą. Po styczniowych odwiedzinach w Limanowej doskonale znaliśmy ten fragment i bez trudu połączyliśmy się z niebieskim szlakiem turystycznym, który doprowadził nas aż do drugiego punktu kontrolnego. Robiło się już coraz ciemniej, więc wyciągnęliśmy czołówki i żółtym szlakiem ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie zeszliśmy ze szlaku by nieco skrócić pokonywany odcinek. Okazało się jednak, że odbiliśmy trochę wcześniej, ale ostatecznie i tak wyszliśmy na swoje. Przedostaliśmy się na drugi brzeg Smolnika i po przejściu przez przysiułek Nowa Wieś weszliśmy w leśne zbocze. Szybko straciliśmy ścieżkę i orientację. W pewnym momencie spotkaliśmy Anię i Mateusza i postanowiliśmy dalej wędrować wspólnie. W końcu przedostaliśmy się do drogi numer 28 i ruszyliśmy nią na wschód. Gdy doszliśmy do kapliczki na charakterystycznym zakręcie zawróciliśmy i szybko dotarliśmy do poszukiwanego skrzyżowania. Coraz większe nagromadzenie czołówek zwiastowało, że trójka była blisko. Standardowo podbiliśmy kary, zrobiliśmy krótką przerwę na batona i zdecydowaliśmy o zmianie wariantu. Powędrowaliśmy kawałek szosą w stronę Limanowej, z której odbiliśmy przy parkingu. Uważnie pilnowaliśmy kierunku marszu i bez większych problemów dotarliśmy do szkoły w Stroniach gdzie znajdowała się czwórka. Tu pozwoliliśmy sobie na chwilkę odpoczynku, uzupełniliśmy zapasy wody i standardowo pochłonęliśmy batona. Dalej poszliśmy drogą do Łutowicy, gdzie weszliśmy na zielony szlak. Pokonaliśmy ostre podejście, ale i tak ominęliśmy najwyższy punkt i w połowie strawersowaliśmy zbocze. W miejscu gdzie znów napotkaliśmy szlak, odbiliśmy na ścieżkę, która sprowadziła nas bardzo stromo w dół doliny. Tu spotkaliśmy innych zawodników i dalej, większą grupą, przedostaliśmy się na drugą stronę potoku. Rozpoczęliśmy piekielnie strome podejście. Z każdym krokiem grupa coraz bardziej się rozciągała i w końcu praktycznie każdy napierał samotnie. W końcu spotkaliśmy się na grzbiecie tuż przed punktem. Rozpalone ognisko skłoniło nas do straty kilku cennych minut.W końcu ruszyliśmy dalej. Z każdym krokiem robiło się coraz jaśniej i w okolicach Jasieńczyka przywitał nas świt. Nawigacja ciągle szła nam całkiem nieźle. Niestety, w którymś momencie popełniliśmy minimalny błąd. Na naszej drodze znalazł się potok, a najbliższy most znajdował się jakieś 500 metrów dalej. Wokół było już kilku Kieratowiczów, jedni zawracali, inni próbowali znaleźć jakiś wariant suchego pokonania przeszkody, jeszcze inni ściągali buty i przekraczali potok. Nam najbliżej było do tych ostatnich, z tą różnicą, że po przeanalizowaniu sytuacji zdecydowaliśmy się umyć przy okazji buty. Przekroczyliśmy zakazaną drogę i dziarskim krokiem, dla rozgrzewki i żeby choć trochę przesuszyć obuwie, pognaliśmy pod boisko gdzie znajdował się kolejny punkt. Jak zwykle zatrzymaliśmy się na chwile. Gdy ruszyliśmy dalej szybko trafiliśmy na pomarańczowy szlak konny, którym łatwo dotarliśmy do punktu siódmego (tym razem bez przerwy) i dalej prawie do samej ósemki. Pokonaliśmy już ponad połowę trasy, więc zdecydowaliśmy się zrobić dłuższą przerwę, tym bardziej, ze na punkcie serwowana jest gorąca herbata. Nasi towarzysze ruszyli chwilę przed nami i udali się do pobliskiego sklepu. Niestety nie dogadaliśmy się zbyt dobrze i dalej musieliśmy wędrować we dwójkę. Dzięki wskazówkom przypadkowo spotkanego przechodnia, bezbłędnie trafiliśmy spowrotem na szlak konny, którym pokonaliśmy kolejne kilometry. Ten odcinek okazał się wyjątkowo meczący. Prawie cały czas pięliśmy się w górę. Na wysokości około 1100 m n.p.m., tuż pod wierzchołkiem Gorca, wraz z kilkoma uczestnikami, strawersowaliśmy główną kulminację terenu i wyszliśmy prosto na bacówkę. Tu usytuowany był kolejny punkt. Znowu pozwoliliśmy sobie na chwile wytchnienia, po której ruszyliśmy szlakami, niebieskim, a później czarnym prosto do kolejnego punktu. Zajazd, w którym ten był umiejscowiony był bardzo przytulny i z trudem ruszyliśmy dalej. Najpierw zeszliśmy do centrum Szczawy, skąd przez Wyrębiska Szczawskie dotarliśmy do Bukowiny i jedenastki. Ten punkt okazał się kryzysowy. Poważnie rozważałem wycofanie się z dalszej wędrówki, ale Szymon ambitnie nie chciał dać za wygraną i postanowiliśmy, że pójdziemy dalej. W tym miejscu przyłączył się do nas Miłosz. W trójkę szło się dużo raźniej. Cały czas poruszaliśmy się niebieskim szlakiem rowerowym, z którego zboczyliśmy dopiero po charakterystycznym zakręcie. W tym miejscu dogoniła nas również Ania. Zrobiło się jeszcze weselej. Niestety minusem poprawy nastrojów było nieco mniejsze skupienie nad trasą, wiec dołożyliśmy sobie ładny kawałek drogi i zmuszeni byliśmy pokonać całą Ścieżkę Przyrodniczą „Ostra”. Na 85 kilometrze dostaliśmy żurek, który postawił wszystkich na nogi. Przeprowadziliśmy burzliwą debatę na temat dalszej trasy i w końcu ruszyliśmy dalej wariantem Miłosza. Podeszliśmy spory odcinek drogą aż do niebieskiego szlaku, dalej praktycznie na wprost do Morgów i drogą do kościoła. Pokonaliśmy jeszcze około 2 kilometrów i dotarliśmy na ostatni punkt. Praktycznie dokładnie w tym samym momencie skończył się nasz kredyt dobrej pogody i dosłownie lunęło. Zostawiłem Miłoszowi moją czołówkę i każdy ruszył swoim tempem w stronę upragnionego celu. Opad się nasilał i z każda chwilą robiło się coraz chłodniej. Nie zastanawialiśmy się nad żadnymi krótszymi wariantami i schodziliśmy cały czas zielonym szlakiem. Dopiero w Limanowej przypadkowo lekko skróciliśmy drogę. Zupełnie przemoczeni, zamarznięci i obolali, po 28 godzinach i 2 minutach wędrówki stawiliśmy się w bazie zawodów, a kolejny Kierat przeszedł do historii.
0 Komentarze
Kliknij tutaj, aby edytować.Na dworze robiło się coraz cieplej i coraz częściej w gronie znajomych rozmawiało się o jakimś wyjeździe w góry. Rysianka, Pilsko, może Babia Góra? Niby fajnie, ale przecież doskonale znamy te szczyty i szlaki. Chyba czas na coś nowego. Zacząłem przeglądać przeróżne strony internetowe aż w końcu wszedłem na napieraj.pl, otworzyłem kalendarz i zacząłem go analizować. Był kwiecień, szybko stwierdziłem, że potrzebujemy przynajmniej miesiąca na psychiczne oswojenie się z jakimkolwiek startem, więc Kierat wydawał się idealny. Nie tracąc czasu rozesłałem linki po znajomych i okazało się, że może uzbierać się całkiem mocna grupa. Kierat zbliżał się wielkimi krokami, a chętnych ubywało i ostatecznie do Limanowej dojechałem tylko w towarzystwie brata. Dość łatwo trafiliśmy do biura zawodów, a panująca tam atmosfera powoli pozwalała zapomnieć o licznych wątpliwościach i pytaniach (których jako debiutantom nam nie brakowało). Zarejestrowaliśmy się, odebraliśmy mapę, opisy trasy i poszliśmy do szkoły gdzie znajdowała się baza zawodów. Zjedliśmy ostatni spokojny posiłek, zrobiliśmy ostateczny przepak, zostawiliśmy niepotrzebne rzeczy w szkole i spokojnie udaliśmy się w miejsce startu. Było ciepło i bezwietrznie, a Limanowa tonęła w świetle zachodzącego słońca, a wokół gromadziło się coraz więcej ludzi. Wszyscy niecierpliwie spoglądali na zegarki. Gdy nareszcie wybiła 18 rozległ się strzał i wszyscy ruszyliśmy. Eskortowani przez policję docieramy do jedynki, perforujemy karty startowe i pędzimy dalej. Z niepewnością spoglądam na ciemne chmury gromadzące się na niebie, ale obawy szybko znikają gdy słyszę brata, który z uśmiechem na twarzy i pewnością w głosie powtarza jak mantrę swoje ulubione: „Przejdzie bokiem!”. Wchodzimy w las gdzie trochę niespodziewanie ścieżka zaczyna zanikać, ale dla nas nie ma to znaczenia bo ścieżką czy nie na górę trzeba wyjść. Stosunkowo szybko stajemy na Łopieniu, a burza zgodnie z prognozą Szymona przechodzi bokiem z tym, że (jak sam dodaje) akurat weszliśmy w ten bok. Do dwójki docieramy przemoczeni i jak na złość akurat teraz musimy przełożyć mapę. Wciskam się pod niewielki daszek i ostrożnie otwieram mapnik. Kilka szybkich ruchów i misja zakończona stuprocentowym sukcesem. Ruszamy dalej. Przecinamy zielony szlak i trochę na wyczucie zaczynamy schodzić. Jak nie trudno przewidzieć w pewnym momencie każdy ma inne wyczucie i wszyscy się zatrzymują. Ktoś obok obiera wariant w dół, a my razem z nim. Szybko schodzimy w dolinę obserwując zachodzące słońce, które niepewnie przebija się przez chmury. Znów pojawia się asfalt, a my od słowa do słowa dochodzimy, że nasi towarzysze nie tylko tak jak my przyjechali z Górnego Śląska, ale wszyscy chodziliśmy do tego samego liceum. W trójce pożeramy bułkę i dalej wędrujemy wspólnie. Czwórkę osiągamy bez problemu choć piekielnie mokra trawa urozmaica marsz. Niewątpliwa atrakcją jest też wędrówka Karpacką Linią Transwersalną. Dla nie wtajemniczonych dodam, że podkłady kolejowe są ułożone w tak dziwacznych odstępach od siebie, że żaden śmiertelnik nie potrafi dopasować do nich kroku. Na dokładkę dalej trasa wiedzie oczywiście torami. W końcu męczarnia się kończy i odbijamy w prawo. Boję się, że możemy nie wytrzymać takiego tempa, wiec żegnamy się z naszymi nowymi znajomymi i trochę zwalniamy. Kolejny raz znikamy w lesie, przez chwilę widać jeszcze światła czołówek wokół, ale powoli jest ich coraz mniej. W pewnym momencie dogania nas samotnie idąca Basia i proponuje wspólną wędrówkę. Chętnie się zgadzamy i najbliższe kilometry pokonujemy w trójkę. W piątce uzupełniamy zapasy wody, przegryzamy batona i pędzimy dalej. Większą część etapu pokonujemy asfaltem, a na samym końcu łapiemy się jakiejś grupki, która na przełaj doprowadza nas do żółtego szlaku. W szóstce odbijamy tylko karty i nie tracąc czasu idziemy szlakiem aż do Kamionki. Tam odbijamy w lewo i o dziwo bez problemu docieramy do mostu i przeprawiamy się przez Rabę. Teraz pozostaje już tylko wdrapać się na grań. Tym razem już bez pomocy innych zespołów wspinamy się po stromym zboczu. Jest 4 rano gdy docieramy do punktu siódmego. Poświęcamy dziesięć minut żeby trochę odpocząć przy ognisku i atakujemy Szczebel. Nasza towarzyszka spotyka znajomego i od ósemki będziemy szli oddzielnie. Do ósemki dochodzimy w blasku wschodzącego słońca. Tu przychodzi czas na dłuższą przerwę i większy posiłek. W końcu ruszamy, bez trudu przedzieramy się do zielonego szlaku. Jest chwila na telefon do domu. Swoje samopoczucie i towarzyszące nam emocje zamykamy w jednym zdaniu: „Idziemy.”. Nie wiemy kiedy gubimy szlak i lądujemy zdecydowanie za blisko Potaczkowej. Na szczęście znów pojawia się pomoc zewnątrz i trafiamy do dziewiątki. Najbliższe dziewięć kilometrów pokonujemy samotnie. Pogoda jest idealna do marszu, a teren w miarę łatwy do nawigacji. Mimo to mamy nie małe problemy z wybraniem właściwej ścieżki, ale wszystko kończy się szczęśliwie. Kolejny raz dolewamy wody do camelbagów i pochłaniamy batona. Dalsza trasa wygląda znośnie. Względnie prosta ścieżka do szlaku. Jednak rzeczywistość okazuje się brutalna i tracimy sporo sił zanim odnajdujemy właściwa drogę. Docieramy do jedenastki. Szałas wygląda bardzo zachęcająco, wiec dajemy się skusić i robimy kolejny dłuższy postój. Miła rozmowa i ciepło ogniska pozwalają minimalnie zregenerować siły fizyczne i postawić na nogi moją zmasakrowaną psychikę. W końcu ruszamy. Rozruszanie obolałych mięśni zajmuje trochę czasu, ale posuwamy się naprzód i to najważniejsze. Pokonujemy Krzystonów i dochodzimy do niebieskiego szlaku, idziemy jeszcze kawałek i odbijamy w prawo w celu trawersowania Mogielicy. Znów wszystko wydaje się logiczne, nawet spotykamy dwójkę kieratowiczów, którzy znikają gdzieś w lesie równie szybko jak się pojawili. My robimy swoje i oczywiście się gubimy. Po kilku nieudanych próbach docieramy do zielonego szlaku. Pocieszamy się nawzajem: „Teraz już będzie prosto.” i kolejny raz nie mamy racji. Jesteśmy gdzieś w lesie i zupełnie tracimy orientacje. Upływa coraz więcej czasu. Nagle kogoś spotykamy. Błądzimy wspólnie. Pojawiają się kolejni uczestnicy i powoli odnajdujemy właściwą drogę. O 17:30 meldujemy się w dwunastce. Decydujemy się nadłożyć drogi, aby dzięki temu uniknąć kolejnych wpadek z nawigacją. Schodzimy do Słopnic Górnych i widząc sporą grupę, która idzie innym wariantem postanawiamy skusić się na nieco krótszą wersję. Od pewnego czasu idziemy znów z Basią, która chciała zrezygnować w poprzednim punkcie, ale namawiamy ja do dalszej wędrówki. Wydaje nam się, ze nad wszystkim panujemy i dla upewnienia się pytamy napotkanych ludzi o szkołę w Słopnicach. Miła Pani wskazuje nam drogę, a my przestajemy kontrolować mapę. Wracamy się nieco. A w myślach powtarzam sobie, że strasznie szybko przeszliśmy ten odcinek. Nagle rozpoznajemy miejsce, w którym jesteśmy. Kolejne kilkadziesiąt minut w plecy i kolejne dodatkowe kilometry za nami. Basia ostatecznie rezygnuje, a Szymon oblicza czas. Wniosek jest jednoznaczny. Trzeba się pospieszyć. W końcu ktoś wskazuje nam najkrótszą drogę do szkoły w Słopnicach Granicach, a my postanawiamy trochę przyspieszyć. Resztkami sil truchtamy aż do trzynastki. Znów dolewamy trochę wody i nie tracąc ani chwili ruszamy dalej. Tym razem lekko na około, bo na kolejne pomyłki nie mamy już sił. Nagle orientujemy się tez, że Szymon dodał o jedna godzinę za dużo i mamy zapas czasu co bardzo nas uspokaja. Powoli człapiemy do mety i robimy to co nie możliwe, czyli źle skręcamy. Ratuje nas tylko fakt, że teraz już wszystkie drogi prowadzą do Limanowej. Po 28 godzinach i 9 minutach marszu docieramy na metę. Jesteśmy zupełnie wykończeni, a nasz ogólny stan określiłbym jako opłakany. Dzwonimy do domu, zjadamy przepyszny posiłek i bardzo powoli dochodzimy do szkoły. Jeszcze tylko kilka meczących czynności takich jak przebranie się, kąpiel i lądujemy w naszych śpiworach. Jesteśmy obolali, ale zasypiamy z uśmiechami i dumą na twarzach i podświadomie czujemy, że wrócimy tu za rok. |
Szymon
[email protected] Archiwum
Czerwiec 2015
Categorie
Wszystkie
|