Wyprawa rozpoczęła się w piątek, 2-go września. Załadowaliśmy się do naszego Fiata Uno i około 16 ruszyliśmy w drogę. Samochód sprawował się nadspodziewanie dobrze i szybko pokonywaliśmy kolejne kilometry. Na koniec zostało jeszcze trochę serpentyn i przed 3 nad ranem byliśmy na parkingu koło Lucknerhaus (1948 m n.p.m.). Było dość ciepło, na niebie migotały miliony gwiazd, a my ochoczo przygotowywaliśmy się do wymarszu. Zjedliśmy szybki posiłek i koło 4 ruszyliśmy na szlak.
W pierwszej fazie pokonaliśmy 850 metrów przewyższenia do Studlhutte (5:20, 2802 m n.p.m.), gdzie zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę i gdy tylko zaczęło się szarzyć powędrowaliśmy dalej. Po kilkunastu minutach musieliśmy zatrzymać się po raz kolejny, aby ubrać uprzęże, przygotować sprzęt i założyć raki. Weszliśmy na lodowiec (zaskakująco mocno popękany), którym doszliśmy do wysokości około 3200 m n.p.m. gdzie weszliśmy w południowo-zachodnią grań Studlgrat. Z początku widok innych zespołów bardzo nas ucieszył – myśleliśmy, że dzięki nim nie będziemy mieli trudności z odnalezieniem właściwej drogi – jednak szybko okazało się, że tłumy w ścianie znacząco obniżyły tempo wspinaczki. Na dokładkę nieźle wiało, a my byliśmy po zacienionej stronie grani, więc nieustannie walczyliśmy z chłodem. Dopiero koło 10 zrobiło się przyjemnie. Często musieliśmy czekać aż poprzedzające zespoły pokonają kluczowe wyciągi, więc poruszaliśmy się dość wolno. Ostatecznie na szczycie (3798 m n.p.m.) zameldowaliśmy się o 13:30. W zasadzie w tym samym momencie wokół zaczęły gromadzić się chmury, które skutecznie zasłoniły widoki.
Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i po łyku herbaty ruszyliśmy na dół. Niestety znów musieliśmy swoje odstać w kolejce. Pokonanie przełączki między Dzwonnikami zajęło nam wieki, a dalej wcale nie było lepiej. W końcu opracowaliśmy jakiś w miarę logiczny „system” i zaczęliśmy bezpiecznie mijać wolniejsze ekipy, jednocześnie ich nie wstrzymując. Gdy skończyła się grań weszliśmy w żleb wyprowadzający na lodowiec. Kruszyzna, lód i masa ludzi poruszająca się we wszystkich możliwych kierunkach. Nawet nie wiem ile to trwało, ale w końcu dotarliśmy na lodowiec. Zmęczenie dawało się we znaki, więc na sam początek zaliczyłem dwa upadki. Na szczęście za każdym razem zatrzymałem się prawie w miejscu. Dalej już bez przygód zeszliśmy do schroniska Erzherzug-Johann-Hutte, gdzie po raz kolejny zdjęliśmy raki. Dalej, z jedną drobną wpadką w nawigacji, zeszliśmy ferratą aż na lodowiec. Po raz ostatni dziś założyliśmy raki, pokonaliśmy szczelinę brzeżną i zwlekliśmy się na dół. Gdy ostatnia przeszkoda została pokonana, zrzuciliśmy z siebie sprzęt i zrobiliśmy dłuższą przerwę. Około 18:25 ruszyliśmy (już zwykła ścieżką) dalej i w tym samym momencie Grossglockner wyłonił się zza chmur. Zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi pokonaliśmy ostatnie kilkaset metrów zejścia i około 20, po 16 godzinach akcji dotarliśmy na parking.
Uzupełniliśmy stracone kalorie, uporządkowaliśmy graty, a korzystając z ładnej pogody położyliśmy się pod gołym niebem. Zasnęliśmy prawie natychmiast.
Następnego dnia wstaliśmy po 5, spakowaliśmy śpiwory i ruszyliśmy w stronę domu. Do Mikołowa dotarliśmy po niecałych 48 godzinach od wyjazdu.