Cała wyprawa zaczęła się piątkowym popołudniem gdy rozpoczęliśmy pakowanie bagaży. Szpej, wyliczone racje żywnościowe, sprzęt biwakowy, ubrania ograniczone do minimum. Wszystko to dało potężną stertę, która po kilkunastu minutach jakoś zmieściła się w Pandzie. Kolejnym punktem programu było spotkanie z resztą ekipy pod gliwickim Decathlonem, no i nareszcie w drogę. Przed nami było 1600 km, mimo ulewnych deszczy jakoś przeskoczyliśmy Niemcy, za dnia pokonaliśmy Szwajcarię i dotarliśmy do Francji. Pierwszym ważnym przystankiem było śniadanie u znajomych Kaniona w Aix-les-Bains. Dzięki gościnności gospodarzy w dalszą drogę wszyscy ruszyli porządnie najedzeni. Teraz jeszcze postój nad jeziorem i ruszyliśmy w stronę ostatecznego celu. W sobotę około 18-stej rozpoczęliśmy rozstawianie namiotów na kempingu w La Berarde.
Niektórzy jeszcze tego samego dnia rzucili się na okoliczne skały, ale większość ekipy działalność wspinaczkową rozpoczęła następnego ranka. Dla nas pierwszym celem był Pujolidal wyceniany na 5c. Już pierwsze kroki w ścianie uświadomiły nas, że tutejsze wspinanie niczym nie przypomina działalności w Polsce. Płyty o wyśmienitym tarciu dawały sporo radości, ale jednocześnie brak niezbędnej w tym rejonie wiary w „stanie na tarcie”, nastręczała dużo trudności w poruszaniu się.
Po powrocie na kemping powstał plan ataku na liczącą 3131m n.p.m. Dibone. Następnego poranka spakowaliśmy potrzebne rzeczy, zjechaliśmy około 3 km poniżej wioski i rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę. Tysiąc metrów podejścia dawało się we znaki, ale zapierające dech w piersiach widoki rekompensowały trudy. Po dłuższej chwili odpoczynku każdy z zespołów znalazł sobie jakiś cel. Pokonaliśmy jakieś 130 m wycenianych na V-. Już podczas zejścia zgodnie stwierdziliśmy że to najtrudniejsze V- jakie pokonywaliśmy i postanowiliśmy w nagrodę zafundować sobie porządnego omleta z ziemniakami i boczkiem. Na koniec dnia trochę trunku, z którego słynie Francja i wreszcie mogliśmy odpocząć.
Poranek był chłodny, wiec wszyscy szykowali się prawie jak do szturmu na Everest. Na szczęście w chwili rozpoczęcia wspinaczki ściana skąpana była w słońcu, a temperatury stały się bardzo przyjemne. Pomimo zaledwie czwórkowych trudności nie posuwaliśmy się zbyt szybko. Pokonanie pięciu wyciągów zajęło nam ponad 4 godziny, a co gorsza nie potrafiliśmy znaleźć dalszej drogi. Po dłuższej naradzie zdecydowaliśmy się na odwrót. Najwięcej problemów sprawił pierwszy zjazd. Podczas ściągania, lina zawiesiła się kilkanaście metrów powyżej stanowiska i znów trzeba było się wspinać. Kolejne zjazdy były dużo dłuższe, ale prowadziły stromymi płytami, dzięki czemu nie mieliśmy już więcej awaryjnych podejść. Gdy wszystkie zespoły szczęśliwie wróciły do schroniska rozpoczęliśmy zejście.
W środę wstaliśmy dość późno, więc po raz drugi naszym celem stała się południowa ściana Tete de la Maye. Tym razem, oczywiście przypadkowo, pokonaliśmy kombinację dróg Le Gay Pied i Ni po ni Maye. Wszystko szło dobrze dopóki podczas łączenia wyciągu szóstego i siódmego zabrakło nam liny. Trochę nieporadne manewry z asekuracją lotną w trójkowym zespole doprowadziły do tego, że uciekliśmy do stanowiska sąsiedniej drogi, którą skończyliśmy wspinaczkę. Po zejściu na dół postraszyło trochę deszczem co stworzyło doskonałą okazję do odpoczynku.
Kolejny dzień mimo niekorzystnych prognoz, przyniósł dość ładną pogodę. My jednak i tak mieliśmy zaplanowaną mała regenerację, więc nasze działania przeniosły się na okoliczne skały. W sumie pokonaliśmy jakieś 7 dróg i wróciliśmy na kemping. Wieczorem, zmotywowani przez Kaniona, jeszcze raz ubraliśmy uprzęże. Szymonowi udało się pokonać 6a+, ja niestety odpadałem, ale i tak było warto powalczyć.
Piątkowy poranek przywitał nas mgliście i ponuro. Zawiedzeni powoli zjedliśmy śniadanie, a ponieważ pogoda zaczęła się poprawiać zdecydowaliśmy się ruszyć na ostatnią już wspinaczkę. Tym razem zaatakowaliśmy Encoule. Szybko dotarliśmy do ścieżki podejściowej i tu zaczął się najtrudniejszy fragment. Gdy w końcu pokonaliśmy strome zbocze i przedarliśmy się przez gęsta roślinność znaleźliśmy się pod naszą drogą. Balade dans l’eua de la rozpoczynała się dwoma progami, powyżej których czekała nas wspaniała wspinaczka wzdłuż niewielkiego wodospadu. Kilka zdjęć pamiątkowych i można było rozpocząć zjazdy. Szczególnie ostatni fragment sprawił nam sporo radości, bo przez dobre 20 metrów zjeżdżaliśmy w przewieszeniu zaraz koło wodospadu.
Tygodniowy wyjazd upłynął bardzo szybko, poznaliśmy świetnych ludzi, przywieźliśmy do domu mnóstwo wspaniałych wspomnień i wreszcie, zapisaliśmy w kapownikach kilka fajnych dróg.